Black Messiah jest naturalną kontynuacją muzycznej i tematycznej ścieżki wytyczonej przez D’Angelo już w połowie lat 90., a przypieczętowanej być może najważniejszym soulowym krążkiem minionego dwudziestolecia — VooDoo. Płyta, która z jednej strony wyrosła z osobistych perypetii artysty, a z drugiej z masowych protestów, które w ostatnich latach w różnych miejscach na świecie coraz częściej sygnalizują brak społecznej zgody na niesprawiedliwe traktowanie i nadużycia, których dopuszcza się władza. Czy to Kijów, Egipt, Ferguson czy nowojorskie Wall Street — motywy i okoliczności mogą być różne, ale cel jest jeden — zostać usłyszanym. Black Messiah to jambandowy, osadzony głęboko w funkrockowych i neo-soulowych fundamentach komentarz społeczno-politycznej kondycji dzisiejszego świata. Długo wyczekiwany revival świadomego soulu.
Większość utworów na "To Be Kind" to długie, wielowarstwowe i eksperymentalne konstrukcje, wewnątrz których nastrój i brzmienie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Przykładem takiej kompozycji jest chociażby otwierająca płytę "Screen Shot". Idealnie pasuje on na początek albumu, zaczyna się bowiem dosyć spokojnie, od skradającego się, powtarzanego przez długi czas riffu. I choć zagrany raczej leniwie, zwiastuje on coś złego, jakąś drastyczną zmianę. Następnie wchodzą industrialne w swej naturze dźwięki perkusyjne, które wespół z klawiszami potęgują panujący już nastrój grozy. Całość rozbrzmiewa przy tym coraz głośniej i w końcu osiąga punkt kulminacyjny, po którym wszystko, co do tej pory zostało zbudowane rozprasza się, przypominając przy tym granie z pogranicza shoegazeu i noise rocka.
Właściwie cała płyta skonstruowana jest w ten sposób, czyli na zasadzie emocjonalno-brzmieniowej sinusoidy. Spokój i ukojenie przechodzą stopniowo w hałas, który potem nieco traci na sile, by ostatecznie znowu się uspokoić, a jak starczy czasu, ponownie przerodzić się w coś złowrogiego i odstraszającego.
"To Be Kind" jest płytą kompletną, złożoną z niezwykłą precyzją, płytą, która zadziwia mnogością patentów i stylów tak śmiało stosowanych przez panów ze Swans. Nie jest to także album zrobiony na siłę, czy też przesadzony. Dlatego każdy, kto lubi granie niekoniecznie rytmiczne i łatwo przyswajalne powinien niezwłocznie zapoznać się z tym wydawnictwem. Naprawdę warto!
To kolejna arogancka, nagrana z pozycji siły płyta i kolejny strzał w sam środek tarczy. Mike dysponuje miażdżącą pewnością siebie, rapując ze swobodą właściwą południu, ale precyzją rodem ze wschodniego wybrzeża. Co zaś z jego towarzyszem? Nigdy nie był za mikrofonem lepszy. Coraz trudniej złapać El-P na deklamowaniu, za to w "Lie, Cheat, Steal" przyspiesza już na przykład koncertowo. "Kicia stała się lwem" - zarzeka się. Cóż, w zakresie komunikatywności, dobitności przekazu na pewno.
Niewiarygodna - niewiarygodnie dobra - jest też warstwa producencka. To brud i dyskomfort hojnie podlany buzującym basem, natarczywe sample, dirty south w służbie awangardy, spotkanie rapu lat 80. z produkcją z kosmosu, zaszczepiona wcześniejszą o niemal dwie dekady psychodelią i industrialem.
Uniwersytet Warmińsko-Mazurski, Wydział Matematyki i Informatyki, Olsztyn